Na fryzyjskiej herbatce u Bendera w Rybnie
(tekst archiwalnego artykułu  z Echa Powiatu - 23.10.2003r.)

Właściwie nikt nie wie, kim on jest, choć każdy w Rybnie go kojarzy. Gdy spaceruje aleją kasztanową z psami, wygląda dosyć niesamowicie. Na tyle, że już zawsze będę go tak kojarzyć.
Takie widzenie Witolda Bendera nie należy do wyjątków. Mieszkańcy naszego powiatu znają jego otoczoną psami postać, lecz do końca nie wiedzą, kim jest ten człowiek, który od 20. lat zrasta się z rybieńską rzeczywistością. Obcy czy swój?
Witold Bender przyjechał do Rybna na początku lat 80-tych, by objąć stanowisko kustosza w tutejszym oddziale warszawskiego Muzeum Archeologicznego. Od roku jest na emeryturze i jako rezydent mieszka na terenie otaczający muzealny pałacyk parku - w niewielkim budyneczku tuż przy bramie. Kiedy weszłam do jego mieszkania, uderzył mnie wysmakowany styl, w jakim zostało urządzone. Piękne, podrzeźbiane mebelki z minionych wieków, nastrojowe kąciki do naukowej pracy, naznaczone historią i wprawną ręką bibeloty, kolekcjonerskie drobiazgi, ściany napełnione dobrymi akwarelami i grafikami. I skromne zasłonki wbrew powołaniu w pełni odsłaniające okienny widok na park i XIX-wieczny pałac, odbudowany dla potrzeb siedziby muzealnych pracowników i wszelkich gości. Piszę o tym nie bez przyczyny. Pan Witold urządził swój dom zupełnie sam, a zatem musi być człowiekiem potrzebującym piękna
i ducha do pracy, człowiekiem, że powiem niezbyt ładnie, schludnym, kimś emanującym ciepłem, spokojem, na pewno domatorem. W kilku słowach: kulturalny, z klasą i pozytywnym stosunkiem do życia.
- Jeśli chce pani rozmawiać o muzeum - powiedział mi już na progu
- to niestety, zadowolić pani nie mogę. Ten rozdział żyda mam już zamknięty.
- Nie, chcę mówić o panu.
- O mnie? Przecież nie zrobiłem niczego wielkiego.
Chociaż pan Witold nie chciał rozmawiać o swojej działalności w muzeum, nie mogę o niej nie napisać. Przede wszystkim przełamał magazynowo-studyjny charakter tej placówki i otworzył ją dla zwiedzających. Urządził dostępną dla wszystkich zainteresowanych, dydaktyczną ekspozycję, nawiązał kontakt ze szkołami i począł przyjmować (opowiadając z pasją o obiektach) dziecięce i młodzieżowe wycieczki, prezentował zabytki z muzealnych zbiorów podczas festynów ludowych w Rybnie. Zamknięty ośrodek, miejsce wyciszonych badań i bazowych magazynów dla Warszawy, poczęło funkcjonować w świadomości lokalnej społeczności. Było to możliwe również dzięki temu, że Witold włożył ogromną pracę w uratowanie i urządzenie zniszczonego klasycystycznego pałacu i otaczającego go krajobrazowego parku (zamienionego z placu absolutnej dziczy w ściągające ptaki i stworzenia wszelakie (np. u stawu mieszkają bobry) cudeńko.
- Kim pan jest?
 - Archeologiem, To zawodowo. A poza tym połowę życia poświęciłem swojej religii i kościołowi.

Witold jest ewangelikiem reformowanym (religii powstałej na bazie nauk Kalwina). Wiele lat czynnie angażował się w działalność swojego Kościoła. Był prezesem kolegium zborowego warszawskiej parafii ewangelicko-reformowanej, przez 6 lat był prezesem Synodu.
Skąd tak mało popularne w Polsce wyznanie?
- Z domu. A patrząc dalej, moja babka ze strony matki wywodziła się ze starej, szwajcarskiej rodziny ewangelicko-reformowanej.
A dziadek?
- A dziadek, co ciekawe, pochodził z rosyjskiej rodziny prawosławnej.
- A rodzina ojca?
- Niewiele o niej wiem, poza tym, że mieszkali na Litwie i byli potomkami austriackich Luteranów. Ojciec zosta) wychowany przez pastorską rodzinę ewangelicko-reformowaną.
Skąd zatem wziął się pan w Polsce?
- Za sprawą rodziców, którzy przybyli do Warszawy po pierwszej wojnie światowej i świadomie postanowili zostać Polakami.
W domu Witolda mówiło się po polsku, tak też prowadziło dom i dzieciaki posyłano do polskich szkól. Swoje utożsamienie z polską sprawą rodzina Benderów udowodniła, wielokrotnie, nie pozostając obojętną na trudną historię naszego kraju. Po wybuchu II wojny światowej o/ciec Witolda znalazł się, prawdopodobnie za sprawą niemiecko brzmiącego nazwiska i wyznania, na liście potencjalnych przyjaciół nazizmu. Nie podpisał jednak reichlisty, za co wysłano go do Oświęcimia. Jego (osy tym samym zostały przesądzone. Zginął w Dachau w 1944 roku. W Oświęcimiu więzieni byli również matka i młodszy brat Witolda. Na szczęście przeżyli. W tym czasie 12-letni Witold wstąpił do Szarych Szeregów, a siostra do AK. Oboje wzięli udział w powstaniu warszawskim. - Jestem taki jak moja matka. Od niej nauczyłem się kochać ludzi. Była niezwykłą kobietą. Nie znała ksenofobii, nietolerancji, jestem przekonany, że nawet wybaczyła sprawcom swoich bolesnych doświadczeń w Oświęcimiu. A na pewno nie pozwoliła nam odczuć, że spotkało ją jakieś nieszczęście. Na co dzień wszczepiała nam polskość, uczciwy stosunek do religii i pozytywny stosunek do wszystkiego, co przynosi życie.
Powiedział mi pan, że niczego, co przeżył i doświadczył, nie rozpamiętuje, nie otacza kultem. A jednak proszę mi powiedzieć, co uważa pan za swoje największe osiągnięcie?
- Za swój prawdziwy życiowy sukces uważam nawiązanie współpracy pomiędzy Rybnem a miejscowością Weener we Fryzji Wschodniej, dzięki której już od dziesięciu lat polskie i niemieckie dzieci rok- odwiedzają się nawzajem. Nawiązanie tej współpracy nie było łatwe. Przede wszystkim na przeszkodzie stała niechęć, i to nie tylko mieszkańców, ale również władz, do „zaprzyjaźnienia” się z Niemcami.
Dochodziły jeszcze problemy organizacyjne i bariery językowe. Dzięki pracy Witolda, silnym chęciom strony fryzyjskiej i w końcu osiągniętej woli polskiej, udało się współpracę nawiązać. Z czasem jej koordynacją zajęła się szkoła. A Witold, poza satysfakcją z sukcesu, może cieszyć się z przyjaźni, które przy okazji powstały. W dniu wydania tej gazety będzie przebywał u jednego z takich przyjaciół w Weener. Wiem, że zrobił pan dla Rybna znacznie więcej. Że to pan zajął się odkrywa-
Wiem, że zrobił Pan dla Rybna znacznie więcej. Dotarł Pan do nieznanych dokumentów i informacji. Na dodatek uporządkował je pan i częściowo już opublikował. Dzięki panu wiemy na pewno, że Zabłocki, który na mydle ile wyszedł, pochodził właśnie stąd, i odnalazł pan potomków rodzin byłych właścicieli Rybna: Zabłockich i Koczorowskich, dzięki którym te wiedzę udało się jeszcze poszerzyć.
- Tak, zainteresowało mnie to miejsce. Moi pracodawcy nawet wypominali mi, że zamiast zajmować się archeologią, wciąż skrobię coś o tym Rybnie.
A jak się pan w tym Rytmie czuje?
- Dobrze, choć, jeśli mogę sobie pozwolić na taką szczerość, wciąż wewnętrznie obco. Jestem tu obcy
A jednak, chociaż przeszedł pan na emeryturę, wciąż tu mieszka? To był tenże oklepany już zbieg okoliczności, czy chciał pan zostać?
- Chciałem i za możliwość spełnienia tej chęci jestem bardzo wdzięczny. Po pierwsze jestem jeszcze coś winien archeologii, chciałbym dokończyć kilka opracowań. A poza tym nie mógłbym zostawić psów. Należą wprawdzie do muzeum, ale są takie moje. Nie miałbym serca zostawić od tak dziesięciu lat ich przywiązania.
rozm. figa
 

     

Powrót

   
     
     
Powrót na stronę główną